Dokładnie do tej kategorii trafiali mieszkańcy Filipin w roku 1821, kombinujący jak koń pod górkę by wzbogacić się na nielegalnym obrocie między sąsiednimi wyspami i kontynentem azjatyckim.
Dawno, dawno temu, konkretnie to 11 lat temu, powstała gra pod tytułem Manila, na naszym rynku pojawiła się dzięki wydawnictwu Egmont. Niby prosta, niedroga gierka, często widziana jako gra rodzinna, a jednak potrafi się sprawdzić w dorosłym towarzystwie o zacięciu hazardowym.
Do łapek dostajecie pudełko z bardzo funkcjonalną wypraską, moim skromnym zdaniem takie ułatwienie przechowywania elementów gry powinno być częściej widzianym elementem, szczególnie gdy w tym momencie gry lubią się cenić. W wyprasce znajdziecie trzy drewniane łodzie, pięć kompletów pionków graczy, znaczniki towarów oraz 4 kostki sześciościenne. Z papierków mamy cztery kafelki załadunku, talię kart własności towarów i planszę 30cm x 60cm. Poza papierkami i drewienkami dostajemy też kupę pięknie wykonanych plastikowych monet w nominale od 1 do 20 peso.
Nie rozwlekając się nad zasadami. Co turę gracze licytują się o to, kto zostanie kapitanem, już wylicytowany kapitan kupuje lub nie za aktualną cenę kartę własności jakiegoś towaru i decyduje jakie towary popłyną w tym przemycie. Podczas samego rejsu do Manili gracze obstawiają pionkami różne pola, które mają pewien koszt, ale mogą przynieść też odpowiedni zysk na koniec tury. Pomiędzy kolejnymi seriami obstawień pól wykonuje się rzuty kośćmi odpowiadającymi płynącym towarom. Po ostatnich rzutach rozpatruje się wszystkie obstawione pola i przyznaje z nich profity obstawiającym graczom oraz winduje wartość towarów, które akurat dopłynęły. Grę kończymy, gdy któryś (jeden lub więcej) towar osiągnie wartość 30 peso. Grę wygrywa osoba, która najmocniej wypchała swoją przemytniczą kabzę.
Z zasad wynika, że w sumie nic szczególnego, bo trochę licytacji z rozstawianiem pracowników i kilkoma rzutami kośćmi. Tak w istocie jest, kiedy gramy rodzinną partyjkę z dziećmi, ktoś coś podlicytuje, ktoś się gdzieś wystawi i płynnie sobie gramy w prostą, radosną gierkę. Natura partii zmienia się, kiedy do gry zasiądą ludzie z żyłką hazardzisty, którzy nie traktują lekko licytacji i podbierania sobie pól. Dodatkowo gra oddaje w ręce graczy jeszcze jeden element – zawieranie umów. Co prawda jak ktoś zawrze umowę, to jest ona wiążąca, więc nie ma oszukiwania. Ale wiecie… łapówkarstwo i te sprawy kwitnie w ciężkich czasach. Składanie się kilku zainteresowanych na to, żeby kapitan w „odpowiedni” sposób wszystko przygotował i przeskakiwanie się w propozycjach, jaki towar mógłby popłynąć, albo podgadywanie i opłacanie kogoś, by podebrał komuś pole zanim będzie nasza kolej, stanowią o dopasowywaniu się tej gry do grających. Miewałem partie, podczas których ludzie tak szli na noże podczas licytacji, że pod koniec praktycznie plajtowali. Miewałem też takie, że ktoś obstawiał jak szaleniec najmniej prawdopodobne opcje i wychodził z tego z fortuną. Oczywiście od ręki powodował, że każdy starał się zrobić wszystko żeby ta fortuna lekko stopniała. Bywały też partie, w których każdy sobie rzepkę skrobał.
Konkludując, gra jest niesamowita ze względu na to jak zmienia swoje nieskomplikowane oblicze ze względu na podejście graczy. Sam bardzo lubię w nią czasem pograć, bo jest lekką odskocznią od ciężkich tytułów. A mimo prostoty daje radochę grupie fanów negatywnej interakcji i główkowania. Czy podejdzie w waszym towarzystwie? To będzie zależało tylko od waszego sposobu prowadzenia rozgrywki. Nie nagradza, ani nie gani za konkretne strategie – po prostu wymaga dopasowania się do reszty grających i chwili która was zastała na planszy. Czasem przy licytacji i propozycjach łapówek, sprawia wrażenie prowadzenia partii w pokera gdzie możecie nawet trochę poblefować na temat swoich kart własności. Jak dla mnie gra-narzędzie, zupełnie jak nóż – John Rambo używa go do szlachtowania zakapiorów w dżungli, a Martha Stewart do smarowania kromki chleba masłem orzechowym.